Krzyk.
Uspokajające szepty.
Tak
wyglądała pierwsza noc Luny po obwieszczeniu, że odbędzie się Turniej. Dręczyły
ją koszmary związane z losowaniem. Budziła się z krzykiem i zasypiała już trzy
razy, za każdym razem koszmar powracał w tej samej formie. McGonagall wyciągała
karteczkę, odczytywała nazwisko Krukonki. Następnie ni stąd ni zowąd pojawiała
się na arenie. Nigdy nie zdążyła się przypatrzyć gdzie była, bo już po kilku
sekundach padała martwa na ziemię z nożem w plecach.
- Spokojnie,
Luna, spokojnie. – Szeptała Rose, trzymając ją w swoich ramionach, jakby
chciała ją ochronić przed koszmarami. – Oddychaj głęboko.
Białowłosa
słuchała jej poleceń. Pomagały.
- Masz
zamiar biegać do mnie za każdym razem, gdy krzyknę? – Wychrypiała.
- Jeśli
będzie taka potrzeba, to tak. – Odpowiedziała, zdobywając się na uśmiech.
Właśnie
dlatego się przyjaźniły. Luna mogła na nią liczyć, tak jak kiedyś na Alex.
Jedyna różnica pomiędzy jej byłą przyjaciółką a Rosalie była taka, że Rose
nigdy by nie zraniła Luny w żaden możliwy sposób.
- Która
godzina? – Spytała Lily, wodząc po pokoju swoimi wielkimi oczami.
- Niedługo
siódma. Raczej nie będzie sensu znów zasypiać, o ósmej śniadanie. Musimy
dzisiaj zanieść karteczki ze swoimi imionami, w końcu kiedyś trzeba będzie. –
Powiedziała Alex.
Rosalie
wypuściła Lunę ze swoich objęć.
- Masz
rację. Pójdę pod prysznic. – Zniknęła za drzwiami łazienki.
~*~
Droga do
złotych mis zdawała się nie mieć końca. Lunie zdawało się, że minęła wieczność,
zanim karteczka z jej nazwiskiem zniknęła w misie i pomieszała się razem z
innymi, złożonymi na pół kartkami. Kiedy zajmowała swoje miejsce przy stole
była blada jak ściana. Miała wrażenie, że owsianka stoi jej w gardle, a ona nie
mogła jej przełknąć. Ostatecznie dała za wygraną i nic nie zjadła, jedynie
wypiła połowę pucharu z sokiem dyniowym.
~*~
Transmutacja
była pierwszymi zajęciami. Luna siedziała cicho na końcu Sali, wpatrując się
tępo w swoje kolana. Zresztą nie tylko ona; przynajmniej połowa klasy w pewnym
sensie nie była obecna. McGonagall dała sobie spokój i nie próbowała zwrócić na
siebie ich uwagi.
Ciszę
przerwał jakiś chłopak z przednik ławek.
- Pani
Profesor.. Czy kiedykolwiek ktoś z Hogwartu wygrał w Turnieju? – Zapytał.
Wszyscy spojrzeli na niego, bez wyjątku.
- Tak, dwa
razy. – Odpowiedziała po krótkim namyśle. – Bonnie Tellwright oraz Josh
Devereux.
Luna
dokładnie wiedziała, że Josh to ojciec Cassie, dziewczynki, która poprzedniego
wieczoru wytłumaczyła im, o co chodzi w Turnieju.
-
Uczestniczyli w tym samym Turnieju? – Spytała Rosalie, chociaż i tak wiedziała,
że odpowiedź będzie przecząca.
- Nie, nie.
Bonnie była na arenie pięćdziesiąt lat temu, a Josh ostatnim razem, czyli
dwadzieścia pięć lat temu.
W górę
wystrzeliła kolejna ręka.
- Dlaczego
nie można używać tam magii?
McGonagall
na chwilę zamilkła. Zastanawiała się nad czymś gorączkowo, chyba nad tym, czy
może im wyjawić jakąś informację. W końcu się odezwała.
- Mam nadzieję, że w tym roku
będzie inaczej niż zwykle. Że różdżki zostaną pochowane na całej powierzchni areny. Ten kto
ja znajdzie, będzie miał szczęście, to prawda, ale musicie pamiętać, że
nieswoja różdżka nie zawsze chce się słuchać osoby, która ją zdobędzie.
A więc jeszcze
nie wszystko stracone, pomyślała Luna.
Wow. Zaczęłam czytać twojego bloga dzisiaj i jest niesamowity. Mam nadzieję że nowy pojawi się jak najszybciej.
OdpowiedzUsuń