wtorek, 30 lipca 2013

Rozdział 13



Krzyk. Uspokajające szepty.

Tak wyglądała pierwsza noc Luny po obwieszczeniu, że odbędzie się Turniej. Dręczyły ją koszmary związane z losowaniem. Budziła się z krzykiem i zasypiała już trzy razy, za każdym razem koszmar powracał w tej samej formie. McGonagall wyciągała karteczkę, odczytywała nazwisko Krukonki. Następnie ni stąd ni zowąd pojawiała się na arenie. Nigdy nie zdążyła się przypatrzyć gdzie była, bo już po kilku sekundach padała martwa na ziemię z nożem w plecach.

- Spokojnie, Luna, spokojnie. – Szeptała Rose, trzymając ją w swoich ramionach, jakby chciała ją ochronić przed koszmarami. – Oddychaj głęboko.

Białowłosa słuchała jej poleceń. Pomagały.

- Masz zamiar biegać do mnie za każdym razem, gdy krzyknę? – Wychrypiała.

- Jeśli będzie taka potrzeba, to tak. – Odpowiedziała, zdobywając się na uśmiech.

Właśnie dlatego się przyjaźniły. Luna mogła na nią liczyć, tak jak kiedyś na Alex. Jedyna różnica pomiędzy jej byłą przyjaciółką a Rosalie była taka, że Rose nigdy by nie zraniła Luny w żaden możliwy sposób.

- Która godzina? – Spytała Lily, wodząc po pokoju swoimi wielkimi oczami.

- Niedługo siódma. Raczej nie będzie sensu znów zasypiać, o ósmej śniadanie. Musimy dzisiaj zanieść karteczki ze swoimi imionami, w końcu kiedyś trzeba będzie. – Powiedziała Alex.

Rosalie wypuściła Lunę ze swoich objęć.

- Masz rację. Pójdę pod prysznic. – Zniknęła za drzwiami łazienki.


~*~



Droga do złotych mis zdawała się nie mieć końca. Lunie zdawało się, że minęła wieczność, zanim karteczka z jej nazwiskiem zniknęła w misie i pomieszała się razem z innymi, złożonymi na pół kartkami. Kiedy zajmowała swoje miejsce przy stole była blada jak ściana. Miała wrażenie, że owsianka stoi jej w gardle, a ona nie mogła jej przełknąć. Ostatecznie dała za wygraną i nic nie zjadła, jedynie wypiła połowę pucharu z sokiem dyniowym.


~*~


Transmutacja była pierwszymi zajęciami. Luna siedziała cicho na końcu Sali, wpatrując się tępo w swoje kolana. Zresztą nie tylko ona; przynajmniej połowa klasy w pewnym sensie nie była obecna. McGonagall dała sobie spokój i nie próbowała zwrócić na siebie ich uwagi.

Ciszę przerwał jakiś chłopak z przednik ławek.

- Pani Profesor.. Czy kiedykolwiek ktoś z Hogwartu wygrał w Turnieju? – Zapytał. Wszyscy spojrzeli na niego, bez wyjątku.

- Tak, dwa razy. – Odpowiedziała po krótkim namyśle. – Bonnie Tellwright oraz Josh Devereux.

Luna dokładnie wiedziała, że Josh to ojciec Cassie, dziewczynki, która poprzedniego wieczoru wytłumaczyła im, o co chodzi w Turnieju.

- Uczestniczyli w tym samym Turnieju? – Spytała Rosalie, chociaż i tak wiedziała, że odpowiedź będzie przecząca.

- Nie, nie. Bonnie była na arenie pięćdziesiąt lat temu, a Josh ostatnim razem, czyli dwadzieścia pięć lat temu.

W górę wystrzeliła kolejna ręka.

- Dlaczego nie można używać tam magii?

McGonagall na chwilę zamilkła. Zastanawiała się nad czymś gorączkowo, chyba nad tym, czy może im wyjawić jakąś informację. W końcu się odezwała.

- Mam nadzieję, że w tym roku będzie inaczej niż zwykle. Że różdżki zostaną pochowane na całej powierzchni areny. Ten kto ja znajdzie, będzie miał szczęście, to prawda, ale musicie pamiętać, że nieswoja różdżka nie zawsze chce się słuchać osoby, która ją zdobędzie.

A więc jeszcze nie wszystko stracone, pomyślała Luna.


1 komentarz:

  1. Wow. Zaczęłam czytać twojego bloga dzisiaj i jest niesamowity. Mam nadzieję że nowy pojawi się jak najszybciej.

    OdpowiedzUsuń

Szablon wykonany przez Jill